Japonia uruchamia na nowo dwa reaktory jądrowe, ale nie wiadomo, co z kilkudziesięcioma pozostałymi. Większość obywateli nie chce w kraju atomu, choć mają już dość życia w energooszczędnym trybie.
Japonia, która zaczęła budować elektrownie jądrowe 40 lat temu i ma ich 54, była wolna od atomu dokładnie przez miesiąc: w maju zamknięto ostatni czynny reaktor siłowni Tomari na Hokkaido, a w minioną sobotę uruchomiono dwa reaktory centrali atomowej Oi w zachodniej części kraju. Wzbudziło to wielkie protesty, bo wciąż nie mija trauma Fukushimy, największej po Czarnobylu katastrofy nuklearnej, która wydarzyła się 11 marca 2011 r. Laureat literackiego Nobla Kenzaburo Oe złożył niedawno na ręce premiera Yoshihiko Nody apel o zakaz wykorzystywania atomu z 7,5 mln podpisów. – Wiemy, że nie uzyskaliśmy poparcia całego społeczeństwa – przyznał na konferencji prasowej minister handlu Yukio Edano. Tłumaczył, że uruchamianie reaktorów Oi potrwa do końca lipca, i prosił, by obywatele nadal oszczędzali energię.
Od 15 miesięcy nie robią oni nic innego. Tuż po Fukushimie pod presją społeczeństwa zamknięto bowiem (sukcesywnie) wszystkie reaktory, by skontrolować, czy spełniają wymogi bezpieczeństwa. A Japończycy – stosując się do wskazówek rządu – przeszli na tryb energooszczędny. Wyłączają komputery, rzadziej używają wind i klimatyzacji, nie zapełniają lodówek żywnością po brzegi (wtedy zużywają one więcej prądu). Ale to wszystko nie wystarcza.
Zdaniem Kansai Electric Power, operatora Oi, dwa uruchomione tam reaktory wytwarzają 15 proc. japońskiego prądu.
Do awarii stawiali na atom
Trzecia gospodarka świata nie ma własnych zasobów energii. Do czasu awarii stawiała na atom, który zapewniał jej jedną trzecią prądu.
Od zamknięcia elektrowni sprowadza ciekły gaz i ropę naftową za 100 mln dol. dziennie. A ich ceny rosną i w końcu 2011 r. Japonia odnotowała rekordowy deficyt handlowy, najwyższy od 30 lat. Rządowi eksperci twierdzą, że gdyby w ogóle zamknąć wszystkie reaktory – jak chce większość obywateli – do 2030 r. gospodarka skurczyłaby się aż o 5 proc.
Premier Noda ma nadzieję, że jeśli ponowne uruchamianie pierwszych reaktorów pójdzie gładko, można będzie pomyśleć o kolejnych. Liczą na to ponoszące straty koncerny jądrowe i przemysł, który dotkliwie odczuwa energetyczne cięcia.
Tsunami podważa zaufanie
Japończycy jednak nie bardzo już wierzą w bezpieczną energię atomową. Wraz z falą tsunami, która zalała Fukushima Dai-Ichi, runęło zaufanie do rządu. Podjęte przezeń działania, jak też postępowanie zarządzającej siłownią TEPCO (Tokyo Electric Power Company, największa w branży firma w Azji, a czwarta na świecie), bada specjalna komisja parlamentarna.
W Fukushimie zawiódł awaryjny system chłodzenia, rosła temperatura, topniały pręty paliwa atomowego i rdzenia reaktorów, wybuchały budynki – TEPCO nie potrafiło stawić czoła katastrofie. Jej prezes Masataku Shimizu zniknął, by odnaleźć się dopiero po kilku dniach w szpitalu. Okazało się, że firma bezkarnie ignorowała zalecenia kontrolerów, którzy od lat wytykali jej brak przygotowania na wypadek tsunami. Ówczesny rząd Naoto Kana kompletnie stracił głowę; nie zdawał sobie sprawy, co naprawdę dzieje się w siłowni.
Awaria pokazała inną Japonię: rządzoną przez krąg oldbojów z tych samych elitarnych uczelni, którzy – odchodząc z ministerstw – lądują w zarządach korporacji, m.in. elektrowni jądrowych, i jedni kryją drugich.
Już wiadomo, że za straty koncernu, który musi wypłacać wielomiliardowe odszkodowania, zapłacą podatnicy. Bo ten gigant z kategorii “za duży, by upaść” został znacjonalizowany. A prezes Shimizu dostał posadę w zarządzie Fuji Oil Co należącej do spółki, w której TEPCO ma udziały.
Zakupy z licznikiem Geigera
Ze skażonych terenów ewakuowano 300 tys. mieszkańców. Z nich co piąty nie wróci do domu co najmniej przez dekadę.
Ludzi zbulwersował niedostatek informacji o skażeniach, gdy tymczasem na sklepowych półkach wykrywano skażoną żywność. Zaczęli więc sami dbać o siebie. Zaopatrzyli się w liczniki Geigera, by sprawdzać warzywa i owoce przed zakupem.
W Kraju Kwitnącej Wiśni narodził się też silny ruch antynuklearny. W organizowanych przezeń protestach biorą udział już nie setki (jak kiedyś), ale tysiące osób. To wszystko dzieje się w Japonii, w której tradycyjnie ufa się przełożonym i władzy, a dzieci wychowuje się w duchu poświęcenia dla zespołu.
Z niedawnego sondażu amerykańskiego instytutu badania opinii publicznej Pew wynika, że 70 proc. Japończyków nie chce wcale atomu bądź opowiada się za zredukowaniem liczby elektrowni. Aż 80 proc. jest niezadowolonych z działań rządu podczas katastrofy w Fukushimie.
Były premier Kan, który w międzyczasie stał się zwolennikiem zamknięcia elektrowni, zdobył się na przeprosiny. – Największa część winy spoczywa na rządzie – mówi teraz. Główne partie polityczne przyznają, że dziś najważniejsze jest przywrócenie zaufania do rządu. Przed tygodniem dogadały się w sprawie powołania nowej agencji bezpieczeństwa nuklearnego. Miałaby ona zastąpić obecną Japońską Agencję Bezpieczeństwa Przemysłowego i Nuklearnego, która przez lata patrzyła przez palce na uchybienia tej gałęzi przemysłu, m.in. takich koncernów jak TEPCO.
Źródło: Gazeta Wyborcza >>
]]>