Odpowiedź ekologów na liczne ostatnio głosy ayakujące ich działania w Gazecie Wyborczej >> “Organizacje ekologiczne proponują dialog na temat kierunku rozwoju Polski. Ale gdy nikt z nami nie rozmawia, a podejmowane decyzje łamią prawo i mają poważne konsekwencje – wykorzystujemy konstytucyjne metody protestu.”
Już wtedy pojawiły się w publicznej debacie niezwykle mocne i krzywdzące określenia “ekoterroryzm” i ekoharacze”. Wówczas były raczej używane marginalnie. Ostatnio, gdy organizacje ekologiczne zaczęły bliżej przyglądać się polskiej energetyce, ataki na nie gwałtownie się wzmogły. Agresywny i obraźliwy język wszedł spektakularnie do mainstreamu, gdy swe łamy dla wspomnianych określeń i niepopartych dowodami zarzutów otworzyła “Rzeczpospolita”. Dwa ogromne artykuły – “Ekologiczna ofensywa” i “Przemysł strachu”(“Rzeczpospolita” 28-29 stycznia) – bezpardonowo i bez żadnej próby zachowania obiektywizmu walą na oślep w organizacje zajmujące się środowiskiem, oskarżając je o łapówkarstwo, nieuczciwość i służenie wrogim interesom. Dlaczego? Bo ośmieliły się na drodze sądowej pokazać, że część inwestycji w energetyce węglowej w Polsce realizowana jest z naruszeniem prawa.
Jest oczywiste, że rządzący na całym świecie nierzadko podejmują decyzje, które interes gospodarczy realizują kosztem środowiska. Dlatego istnieją organizacje ekologiczne. Jak pisał amerykański profesor prawa Christopher D. Stone: “Ani puszcze, ani wieloryby, ani wilki nie mają możliwości wniesienia sprawy do sądu. Dlatego w demokratycznych państwach organizacjom ekologicznym przyznano uprawnienia do występowania w obronie interesu środowiska jako interesu ogólnego”.
Niestety, to, co jest podstawą działania organizacji w demokracjach, nie mieści się w głowie niektórym publicystom. Nie do pojęcia jest dla nich, by ktoś wytaczał sprawę w interesie publicznym. Musi za tym stać czyjś ekonomiczny interes. To logika zawarta w artykule Magdaleny Kozmany “Ekologiczna ofensywa” (“Rzeczpospolita”). To nic, że żyjemy w państwie prawa. Prawo jest dobre, gdy rozstrzyga na korzyść biznesu. Jeśli zaś organizacja podważa jakąś inwestycję, to musi być skorumpowana. Nawet jeśli sąd przyzna jej rację. Kozmana stwierdza: “Reputację ekologów psują ekoharacze…” i nie przytacza na to żadnych dowodów. Okazuje się, że nie działamy pro publico bono, ale dla kasy. Autorka nie wspomina, że środowisko ekologiczne przyjęło tzw. kartę etyczną, a większość organizacji publikuje swoje raporty finansowe. Taki fałszywy obraz służy podważeniu wiarygodności całego ruchu i zmierza do faktycznego odebrania mu prawa interwencji w kwestiach publicznych.
To obawy na wyrost? Ależ skąd, to już się dzieje! Tomasz Chmal, ekspert Instytutu Sobieskiego, stwierdza na portalu gospodarczym WNP: “Nie może być tak, że miliardowe inwestycje będą blokowane…”, bo “…w interesie państwa jest, aby niezależnie od tego, kto takie projekty realizuje, możliwość ich zakwestionowania była minimalna…” (WNP, 6 lutego 2012). Cóż za ciekawa logika! Sąd dostrzegł na tyle poważne uchybienia w dokumentach przygotowanych przez inwestora, że cofnął mu uzyskane wcześniej pozwolenie środowiskowe. I co na to ekspert? Podobnie jak w sprawie Augustowa i powodzi – winni są ekolodzy! Nie inwestor, który źle przygotował dokumenty, nie instytucje administracji (Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska i Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska), które na podstawie tych błędnych dokumentów wydały zezwolenie, tylko ekolodzy. A zatem odbierzmy im prawo do wnoszenia spraw do sądów! Będzie po kłopocie. To kuriozalny postulat w ustach prawnika. Czy w ten sposób będziemy bardziej spokojni, że inwestycje realizowane są w interesie publicznym z poszanowaniem prawa i dobra przyszłych pokoleń?
Debata nad energetyką czy nad demokracją?
W ostatnich latach debatę publiczną zastąpiły w Polsce kłótnie i połajanki. Praktycznie nie ma rzetelnych merytorycznych dyskusji. Konsultacje społeczne podejmowane są dopiero wtedy, gdy zaczynają się masowe protesty. Przykładów jest wiele – od sprawy leków refundowanych do konfliktu wokół podpisania ACTA. To samo dotyczy, niestety, jednego z najważniejszych dla przyszłości Polski tematów – energetyki.
Organizacje ekologiczne proponują dialog na temat kierunku rozwoju Polski. Ale gdy nikt z nami nie rozmawia, a podejmowane decyzje łamią prawo i mają poważne konsekwencje – wykorzystujemy konstytucyjne metody protestu. Przygotowujemy stanowiska i listy otwarte, idziemy do sądu, odwołujemy się do instytucji unijnych. I czasem wygrywamy. Wtedy jednak – zgodnie z logiką artykułów z “Rzeczpospolitej” – jesteśmy oszołomami i zdrajcami. Szczególnie gdy nasze działania dotyczą energetyki. A my musimy się nią zajmować, gdyż jest ona obecnie podstawowym źródłem problemów środowiskowych.
Co więcej, debata o przyszłości energetyki jest de facto debatą o kształcie polskiej demokracji. Czy interes przedsiębiorstw energetycznych jest tożsamy z interesem państwa? Czy chcemy budować demokrację obywatelską, czy korporacyjną? Kto powinien stać na straży interesu publicznego: demokratyczne instytucje czy korporacje? Podobne pytania zadawali protestujący przeciwko umowie ACTA.
Debata o energetyce to też debata o zakresie plenipotencji państwa. Czy jako obywatele zgadzamy się na to, że o wszystkim decyduje parlament i rząd, a my zabieramy głos jedynie raz na cztery lata? Czy rząd ma prawo bez konsultacji podejmować decyzję o budowie elektrowni jądrowej, czy powinien zapytać o to w referendum? Czy rząd może wywłaszczyć całe gminy z uwagi na “konieczność” eksploatacji złóż węgla brunatnego, czy też głos wspólnoty lokalnej będzie brany pod uwagę?
Spróbujmy o tym porozmawiać. Bez uprzedzeń i stereotypów. Bez wyzwisk i fałszywych oskarżeń. Ta debata jest nam wszystkim potrzebna. Niestety, zamiast zaproszenia do dyskusji słyszymy postulaty likwidacji uprawnień organizacji obywatelskich. I są one już wdrażane. Na podstawie tzw. poprawki senatora Rockiego zmieniono ustawę o dostępie do informacji publicznej, aby można było odmówić upubliczniania informacji. Planuje się rozszerzenie uprawnień NIK do niemal nieograniczonego grzebania w naszych danych. I wreszcie najgroźniejsza dla NGO-sów propozycja: zastępca Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska przedstawia projekt zmiany ustawy, który ma ograniczyć organizacjom ekologicznym możliwość występowania do s ądu. Piotr Otawski, zastępca GDOŚ, ubolewa, że “niezależnie od tego, jakie będziemy starali się wprowadzić ograniczenia, zawsze ktoś będzie spełniał wszystkie kryteria” (“Rzeczpospolita”, 30 stycznia br.). Zawsze jednak jakąś część oszołomów z debaty się wykluczy.
Tak próbuje się zamknąć usta społeczeństwu obywatelskiemu, w tym ekologom.
Jeśli się to uda, będzie to niezwykle groźne dla wszystkich obywateli, którzy chcą mieć wpływ na sprawy publiczne. Po organizacjach pozarządowych przyjdzie czas na innych, także media. Na Węgrzech już się to stało. Jeśli w Polsce nie będziemy wspólnie bronić wolności wypowiedzi, naszego prawa do wpływu na sprawy publiczne i do obrony swych racji przed niezawisłym sądem, to nam te wolności i prawa odbiorą.
<i>*Dr hab. Zbigniew Karaczun, prezes Polskiego Klubu Ekologicznego – Okręg Mazowiecki, członek Koalicji Klimatycznej, profesor w Katedrze Ochrony Środowiska SGGW
Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju, członek Koalicji Klimatycznej, uczestnik (jako ekspert “Solidarności”) obrad Okrągłego Stołu przy podstoliku ekologicznym
Dr Marcin Stoczkiewicz, ekspert prawny ClientEarth, adiunkt w Katedrze Prawa Ochrony Środowiska UJ</i>
ZOBACZ TAKŻE
- Ekolodzy przeciw łupkom (18-01-12, 21:00)
- NIE dla rozszalałych apetytów ekologów – list (05-08-11, 11:39)
- Rospuda dla desperatów (20-07-11, 12:00)
- Ekolog nie gryzie (10-04-11, 02:00)
- Wielka lekcja Rospudy (07-05-09, 20:00)